niedziela, 30 czerwca 2013

Serduszkowo (z suplementem)

Zaczniemy od suplementu, to znaczy od ubranek, jakie zyskały po wieeeelu dniach nalegań, przypominania o tym i innych takich komóreczki moja i Potomka Starszego, który tym samym stracił pretekst, by swoja komórkę wrzucać bezładnie do torby/ kieszeni/ pod łóżko, żeby mieć rzecz na wyciągnięcie ręki/ w inne miejsca, których me bystre oko nie wyłapało:


Jak widać na drugim zdjęciu, komórki posiadają dodatkową ochronę, którą należy tylko od czasu do czasu upomnieć, by nie gryzła etui, bo poza tym sprawia się bez zarzutu (mam na myśli tę ochronę na drugim planie, jej rozsądnej, dojrzałej, czarnowłosej koleżance takie głupoty jak gryzienie etui/ komórek/ ładowarek nie przyszłoby do statecznej głowy :)).



A ponadto Potomek Młodszy pożegnał się wczoraj z przedszkolem, od września zaszczyci swa osobą szkołę podstawową, a tymczasem musiał stanąć oko w oko z pierwszym poważnym pożegnaniem w swoim życiu, którego nie przeżył jakoś nadmiernie, gdyż - jak podejrzewam - fakt, że już nigdy do przedszkola nie wróci jeszcze do niego nie dociera.

Ja zaś, do której to, i owszem, dotarło, wykonałam na pożegnanie dla pań pendanty do bukietów (no, jeden porwał Potomek Starszy dlą własnej Wychowawczyni :)),


czyli, jak dowcipnie skonstatowała moja kumpela, taki ekwiwalent za bilet do SPA albo biżuterie za tysiąc złotych polskich ;). 

Niestety, na biżuterię za tysiąc złotych polskich, nawet dla siebie, mnie nie stać, więc biedne, rozkochane w Potomku Młodszym wychowawczynie musiały zadowolić się umajonymi serduszkami bukietami...


... i nawet wyglądały na zadowolone (i wzruszone).




wtorek, 11 czerwca 2013

Się chwalę. Bezczelnie. Li i jedynie

W komentarzu pod poprzednim postem wierna i czytajaca moje oba blogi Czytelniczka zasugerowała, że powinnam tu wrzucać nie tylko aktualności, ale także przeróżne zabytki, które wykonałam była lat temu sporo, i które teraz kurzą się gdzieś w kątku, albo są użytkowane i zdążyłam zapomnieć, że to właśnie ja je zrobiłam.

Pomyślałam, że właściwie chyba nie mam czegoś takiego, co jest warte pokazywania, co innego aktualności, nawet duperele, ale insze inszości... a potem mi błysnęło, że owszem, mam.

Jedną rzecz.


Mój własny, najwłaśniejszy ślubny welon.


No, może raczej szal, bo jako szal go nosiłam, chociaż welon dałoby się z niego upiąć bez problemów, bowiem wykonany jest z szyfonu, więc lekki, haftowany dwustronnie jedwabiem (teraz bym wybrała zwykłą mulinę bawełnianą DMC, bo z jedwabiem jest masa użerania się, ale wtedy byłam romantyczna - a przecież "haftowane jedwabiem na szyfonie" brzmi prze-prze-przeromantycznie, czyz nie? :)).


Welon, jak łatwo się domyślić, miałam na sobie w życiu raz, co prawda zamierzałam go używać i później przy okazji jakichś wyjść do teatrów/ na premiery/ na cudze śluby/ wykwintne bale/ itepe itede, ale że moje życie osobiste jakoś uwiędło skutkiem popadnięcia w macierzyństwo, zamieszkania w Dziczy i zaliczania licznych chorób i wypadków losowych jakoś się nie złożyło.


I tak sobie pomyślałam, że byłoby szkoda, żeby dzieło mojego życia, które wyszywałam do ostatniego dnia przed ślubem kalecząc sobie palce (bo deadline miałam, taki więcej nieprzesuwalny), kurzyło się smutno zwinięte w szufladzie.


Zwłaszcza, że to chyba jedyna rzecz, z której jestem (prawie :)) zadowolona.


Więc postanowiłam, że się nim chociaż tu

bezczelnie,

nachalnie,

bez skrupułów

i popadając w nieopanowane zarozumialstwo

pochwalę :).

sobota, 8 czerwca 2013

Co robię zamiast tego, co powinnam robić :)

Nie, nie chodzi o to, ze nie robię dywanika, to znaczy, owszem, nie robiłam, bo włóczka się uparła i nie chciała przyjść w terminie, ale wreszcie wczoraj dotarła, tak więc teraz nie ma przebacz, dywanik na tapecie, a nie inne fiu bździu :).

W oczekiwaniu na włóczkę jednakże poczułam nagle, że muszę, muszę, no ale po prostu muszę coś wyhaftować. Odkąd pamiętam miałam "rzuty chęci", czasem był to rzut na szydełko, i wtedy mogłabym szydełkować od rana do wieczora, nie jedząc i nie śpiąc, czasem na szycie z filcu, czasem na druty... a czasem na haft właśnie, najczęściej krzyżykowy, ale bywa, że na haft ze Schwalm na przykład, albo jakiś inny. Jedno jest pewne, z rzutem walczyć nie należy, tylko mu sie poddać i czekać, aż sam przejdzie.

I cóż, ach, cóż zaczęłam haftować?

Nie, nie zaczętą wieki temu metryczkę dla Potomka Młodszego...


ani też zaczęta później (nie wiadomo czemu, wot, moja logika) metryczka Potomka Starszego, która "wyszywa się" bardzo powoli, bo jest na czarnym tle, a czarne tło jest męczące dla oczu (tak się tłumaczę w każdym razie sama przed sobą)...


Nie, zabrałam się za coś zupełnie nowego, i cóż z tego, że mam takie fajne miejsce na ścianie, gdzie obrazek bedzie pasował, albo, że jest on w energetycznych kolorach, albo, że... cokolwiek.


Nic nie jest dobrym tłumaczeniem dla faktu, że zabawiam się wyszywaniem boga Welesa (wg autorki projektu)/ Byka, takiego znaku zodiaku (wg własnego skojarzenia) / Koła Fortuny (wg skojarzenia Pana Małżonka), zamiast wreszcie skończyć metryczki dla swoich biednych, pozbawionych metryczek dzieci.

Ale je skończę, przyrzekam. Natychmiast je skończę, jak się tylko uporam z Welesem/ Bykiem/ Kołem fortuny :))).