sobota, 30 września 2017

Słoniki indyjskie, wersja wędrowna

Słoniki zaczęły szykować sie do drogi w zasadzie od pierwszego dnia, odkąd pojawiły sie na Instagramie.

Oczywiście nie te, które sobie u mnie na szafce wiszą. Inne. Te, których jeszcze nie było.

Pierwszy poleciał do nowego domu ten na zdjęciu widziany z bliska i "z profila", żółty, ale z ubrankiem jak ten pomarańczowy, jak głosiło


Wkrótce potem zapytanie o słonia przyszło z Krakowa.

To zapytanie było akurat bardzo zaprzyjaźnione, więc postanowiłam wyprawić w podróż nie jednego, ale dwa słonie.


Małego i dużego.

Albo, jak mawia moje najmłodsze dziecko, mamusię z synkiem.

Dopiero gdy przyozdabiałam już skrojoną, zszytą i wypchaną słoniową mamusię zaczęło mi świtać, że jest coś, co powinnam zrobić WIĘCEJ.


I tak słoniowa mama ma tył taki sam (a w każdym razie w tym samym stylu), co słoniowy synek.


Ma w takim samym stylu wykonane ubranko.


Ale koniec końców choć synek wygląda tak, jak jego wszyscy wykonani wczesniej młodsi bracia i kuzyni,


tak mamusia zyskała ozdobę na trąbie, tym samym upodabniając się do wstępnego szkicu projektu - oraz do prawdziwych, zdobionych także na trąbach, słoni indyjskich.


Ostatecznie mamusia wygląda tak:


Synek wygląda tak:


A razem wyglądają tak:


i w dodatku okazali się być nie mamusią z synkiem, tylko tatusiem z synkiem. Względnie braciszkami :).

Kraków zresztą - jak właśnie widzę - okazuje się najbardziej przeze mnie "zasłonionym" miastem Polski, o czym doniosę wkrótce w kolejnych postach.

środa, 6 września 2017

Słoniki indyjskie

Znacie sklepy indyjskie?

Na pewno.

Ja znam i lubię.

Pełne są migotania i intensywnych kolorów, powiewających na wieszakach i lśniących od cekinów i barwnych kamyczków sukienek, spódnic i spodni, szali z długimi frędzlami, torebek w etniczne wzory, dzwoniących na wietrze kolczyków i wisiorków, i nieco kiczowatych, choć dziwnie nie rażących na tle całej tej feerii barw figurek słoni, bogów i kotów, a wszystko to  w chmurze pięknego zapachu kadzidełek różanych czy inne go sandałowca. Odwiedzam je często, oglądam z upodobaniem i prawie nigdy nic nie kupuję.

Ale przy każdych odwiedzinach spoglądam... no, spoglądałam tęsknie na jedną rzecz.

Na słonie.

W sklepach, do których zaglądam, wiszą w wielobarwnych pękach pod sufitami, materiałowe słoniki w powiązanych w pęczki girlandach, kolorowe, intensywne, wirujące przy każdym powiewie powierza od otwieranych przez klientów drzwi do wtóru srebrzystego podzwaniania dzwoneczków, którymi są ozdobione.

Zawsze chciałam sobie takie kupić, i zawsze powstrzymywał mnie albo totalny brak pieniędzy, albo lista potrzebniejszych wydatków, albo rodzone dziecko, czołgające się po podłodze w poszukiwaniu oderwanych od odzieży koralików, które (dziecko, nie koraliki) trzeba było siłą wyciągać ze sklepu, jednocześnie gorąco przepraszając i mając ochotę zapaść się pod ziemię, albo świadomość, że własny mąż czeka przed sklepem, nerwowo spoglądając na zegarek jednym okiem, a na czwóreczkę kochanych dzieciątek drugim.

Rzucałam więc okiem na słonie tęsknie, mówiłam "do widzenia" i wychodziłam, aż pewnego dnia coś się we mnie ocknęło i powiedziało: "Ale w czym masz problem? Chcesz mieć słonie? To je sobie zrób".

Od rzucenia powyższego pomysłu na żyzną glebę mej inwencji twórczej do chwili, gdy zaczął on kiełkować odrobinę czasu upłynęło, ale jak już zakiełkował, ten pomysł, to począł rozrastać się bujnie niby bambus na wiosnę.


Słoniki zostały skrojone z resztek tych ubranek, które mi po misiach zostały, i nareszcie wiem, czemu - niewątpliwie w przebłysku artystycznej intuicji, bo wszak nie ze zwykłej patologicznej oszczędności! - zostawiłam sobie cały worek malutkich i wąskich poklarowych rękawków, zamiast je po prostu wyrzucić.


Z takiego polarowego rękawka, rozmiar "trzylatek" wychodził piękny, mały słonik, który po zszyciu i wypchaniu potrzebował jeszcze tylko eleganckiego wdzianka...


... a jak się już wdzianka dorobił, to należalo je tylko hojnie, z indyjska przyozdobić, i już.

Słoń jak malowanie gotowy.


Gotowe, przyodziane i ozdobione słonie zostały dodatkowo obdarowane klejnotem na czole,


... chociaż zdarzało się, że nie klejnotem, jeśli akurat mi żaden nie pasował/nie miałam odpowiedniego/miałam odpowiedni, ale mi się kłócił z koncepcją twórczą/cokolwiek.


W takim wypadku słonik otrzymywał dzwoneczek, żeby już dokładniusio tak było, jak w tym sklepie, to znaczy, żeby dzwoniło jak wiatr zawieje.


Ponadto, choć cztery slonie to nie są "cztery zielone słonie"


to jednak "każdy kokardkę ma na ogonie" obowiązkowo.


I takie własnie cztery słonie, różnokolorowe słonie


pozostało jeszcze tylko przywiązać do sznurka, oddzielić od siebie dzwoneczkami


i voila.

Mam własną słoniową girlandę, PRAWIE taką, jak w indyjskim sklepie (prawie, bo moje słoniki są jednak trochę większe),


która sobie wisi, czasem nawet na dworze (przy ładnej pogodzie), i delikatnie podzwania dzwoneczkami, gdy zawieje wietrzyk.


Zaś słoniowa rodzina rozrosła się tak bardzo, że - poza tymi, które już znalazly nowy dom - mam pod własnym dachem jeszcze piętnaście egzemplarzy - przed chwilą policzyłam! - i wszystkie te egzemplarze zamierzam tu kiedyś pokazać.

I w dodatku nie powiedziałam w kwestii ich produkcji swojego ostatniego slowa.