niedziela, 13 listopada 2016

Zaległości, zaległości

Różne miałam plany związane z tym blogiem, mniej i bardziej ambitne.

Do najambitniejszych należał ten, by mi blog tak sobie i po prostu nie zszedł śmiercią cichą i przez nikogo nie zauważoną (i żadną inną zresztą też nie), ale by, może, bo ja wiem, jakichś nowych czytelników zyskał?

Rzecz jasna, nie wyszło. Cholernie nie wyszło.

Okazało się, że nie należę do tych godnych podziwu kobiet, które wszystko potrafią i pokazują to "wszystko" na swoich blogach, pełnych wysmakowanych wnętrz, takiegoż rękodzieła oraz kwitnącego życia rodzinnego.

Co do mnie, wygląda na to, że potrafię robić dwie rzeczy - zajmować się swoją rodziną i pracować zawodowo (oba nie najlepiej), albo zajmować się swoją rodziną i blogować (też raczej średnio), prawdopodobnie także zajmować się pracą zawodową i blogować. Ale zajmować się rodziną, blogować i pracować zawodowo - już nie, i z tego miejsca pragnę złożyć serdeczne gratulacje tym Paniom, które to potrafią.

Oczywiście w obliczu powyższego kolejna próba wskrzeszenia bloga (którego i tak czytało mało osób, więc straty dla ludzkości nie byłoby żadnej, gdyby ten się rozmył w wirtualnej nieskończoności) jest bezsensowna, noale. Do trzech (czy iluśtam) razy sztuka. Zwłaszcza, że mam trochę zaległości, gdy je już wszystkie zaprezentuję blog będzie mógł sobie ponownie obumrzeć, bo w związku z życiem, które mnie zdecydowanie przegoniło obecnie dziergam wyłącznie rzeczy duże, obszerne i/lub długie, takie, które robi się długo, za to można po kawałeczku, no i można je w dowolnej chwili porzucić.

Na pierwszy ogień odrabianych zaległości idzie konik.

Koniki na Kłębowisku ujrzała moja Koleżanka i zapragnęła jednego dla swojej córeczki. Na roczek.

Było to, co nikogo nie powinno dziwić, półtora roku temu.

Mała jubilatka skończyła dwa lata i kawałek, gdy ocknęłam się i uznałam, że to wstyd i kompletny brak klasy, po czym natychmiast przystąpiłam do produkcji konika.

Żółtego, zgodnie z zamówieniem,


mając nadzieję, że kolor nadal obowiązuje, bo w międzyczasie wszystko mogło się zmienić, od upodobań Jubilatki począwszy, na kolorze ścian w Jej pokoju skończywszy.


Jedynie kolor był zamówiony, poza nim Koleżanka zostawiła mi wolną rękę, od dekoracji począwszy


na detalach skończywszy


Konik się dziergał i szył


a ja sobie myślałam, że taki konik to nie jest wystarczająca rekompensata za wszystkie te miesiące oczekiwania.

A ponieważ byłam akurat na etapie produkowania misiów w ilościach hurtowych dorzuciłam do tego hurtu jeszcze jednego.


Żółtego, a jakże.


Detalami pasującego do konika.



Taka właśnie optymistyczna kolorystycznie parka poleciała prosto w ręce nowej Właścicielki


i z tego, co wiem, konik wisi sobie w pokoiku, a miś powędrował dalej, do innej Właścicielki, która zapłonęła ku niemu nieodpartym afektem.

Pozostałe zaległości na blogu wkrótce.

Chyba.

Może.

Niewykluczone, że.

Kiedyś tam.