piątek, 28 sierpnia 2015

Lato, lato wszędzie...

Jeśli ktoś się uważnie, baaardzo uważnie przyjrzy lewemu rogowi mojego robótkowego stolika zauważy tam złożone w estetyczną kosteczkę jakieś coś, trochę tęczowe, a trochę czerwone.


To coś to zaczątek tuniki (a w zasadzie wspomnienie zaczątku, bo to, co widać na zdjęciu zostało sprute, zaprojektowane inaczej, znów sprute i przerobione od a do zet), którą umyśliłam sobie zrobić na plażę (dlatego kolorki, które wybrałam, były optymistyczne i pogodne, a gdzieniegdzie - troszkę pastelowe, ale bez przesady), w celu ukrycia pod nią swej figury.


W tym celu tunika miała być dość długa, trochę taka minisukienkowa oraz w dziurki, aby tu i ówdzie co nieco prześwitywało, ale nic dokładnie nie było widać.

No i jest :).


Frędzelki ma, bo bez frędzelków takiej kolorowej rzeczy to ja sobie wyobrazić nie potrafię, musi drzemie we mnie jakiś głęboko utajony, hippisowski duch.



Może troszkę za długa mi wyszła, ze względu na to przeprojektowanie, obawiam się, długość załatwiły trzy rzędy wrobionych w tunikę granny squares, no, ale po ziemi się nie ciągnie, sięga do połowy ud, może odrobinę niżej.



I w dodatku udało mi się ją jeszcze w tym roku na siebie założyć :).

wtorek, 18 sierpnia 2015

Magiczne lalki-motanki

Po raz pierwszy zobaczyłam je na tym blogu i natychmiast zapadłam na Zachwytozę, i to od razu w fazie ostrej. Przeglądałam, patrzyłam, powiększałam sobie zdjęcia i się zachwycałam, a tym ostrzejsza była moja Zachwytoza im bardziej docierało do mnie, że nigdy, przenigdy, za cenę życia niczego takiego nie stworzę.

Gdyż, jak wszystkim Czytelnikom obu moich obu blogów wiadomo, nie potrafię szyć.

Ponieważ jednak Zachwytoza trzymała mnie mocno, a nawet się rozwijała, rzuciłam się z głową w świat lalek, a gdy sobie - poza oglądaniem laleczek rosyjskich, białoruskich, ukraińskich (to te z krzyżem wyplecionym nićmi na twarzy) także sobie o nich poczytałam, okazało się, że - o, radości! o, uciecho! - są i takie, przy których igły używać nie trzeba, a nawet nie należy.

Zadanice ( żądanice albo żadanice, zależnie od transliteracji :)), magiczne laleczki spełniające marzenia.

Należy je "motać" z kawałków materiału, najlepiej naturalnego, jak len czy bawełna, także z patyczków, piórek, kijków i tym podobnych, wiązać nitkami, ale nie używać igły (jeśli koniecznie trzeba coś doszyć, należy to zrobić przedtem, zanim zacznie się "wiązać" laleczkę), albowiem igła może zranić lalkę. Brak rysów twarzy, który tak mnie zachwycił, okazał się elementem magicznym - lalka nie powinna mieć twarzy, bo wówczas zyskuje tożsamość i zamiast spełniać życzenia twórczyni, spełnia własne.

Plącząc swoją zadanice nie wolno przerwać, póki się jej robić nie skończy, i należy skupiać się na życzeniu, które ma spełnić - a życzenie musi być dobre, nie czyniące krzywdy.

I nie może to być kumulacja w totka :). Życzeń wyłącznie materialnych zadanice nie spełniają :).

Przyznam, że do zrobienia mojej pierwszej zadanicy skusiła mnie raczej perspektywa zrobienia laleczki bez konieczności jej szycia :).

Chociaż, oczywiście, odrobina magii jeszcze nikomu nie zaszkodziła, więc marzenie też pomyślałam. Malutkie i bez przekonania.

I Zadanica spełniła je. Troszeczkę i nie do końca :))).


Dlatego nie została spalona - chociaż zasadą jest, że po spełnieniu marzenia "zmęczoną" lalkę należy spalić lub zakopać.

Przy swojej drugiej Zadanicy spięłam się w sobie znacznie bardziej :).

Wszystko robiłam tak, jak trzeba.

Użyłam tylko naturalnych materiałów.


Żadnych igieł. Nawet nożyczek używałam przed przystąpieniem do tworzenia, z góry i "na oko" przycinając materiał i nici.


Zadanica została przyozdobiona haftem, wykonanym, i owszem, wcześniej.


A także obdarzona prezentem (to obowiązkowe), w tym wypadku - sznurem korali.


No i jest. Stoi sobie obok mojego łóżka.


Nie omieszkam donieść, gdy moje marzenie się spełni :).

sobota, 15 sierpnia 2015

Pędzą konie...

Zaczęły za mną chodzić konie.

Oczywiście nie dosłownie. Po prostu nie było dnia (jakiego dnia! godziny nie było!), bym, wchodząc na swoje ulubione rosyjskie fora rękodzielnicze  (te, które powinny być zabronione, zwłaszcza innym rękodzielniczkom, bo wizyty na nich odchorowuje się i popada się w przekonanie, że samej nic się robić nie umie) nie natykała się na koniki.

Stojące i wiszące, haftowane i filcowane, malowane, ozdabiane aplikacjami, o, na przykład takie, ...














oraz plecione ludowe rosyjskie i ukraińskie koniki...


no dosłownie pełno ich było, wszędzie.

Większość była szyta.

Ja zaś, jak wszystkim wiadomo, szyć nie potrafię.

Ale w momencie, gdy koniki, miałam wrażenie, zaczną mnie atakować w chwili, gdy otworzę lodówkę, gdy śniłam o nich i myślałam na jawie, i czułam, że muszę jakiegoś zrobić, bo zwariuję, wpadłam na pomysł, że należy je po prostu uszyć z czegoś, co się nie siepie (gdyż, że tak wstydliwie wyznam, siepanie to jest ten koszmar, który sprawia, że nigdy nie zabieram się do szycia i te wszystkie patchworki wirujące mi w głowie pozostaną li tylko kwestią moich tęsknych marzeń).

A ponieważ szyć nie umiem, powinien to być także materiał tani, najlepiej niepotrzebny, żeby, jak się już mi te koniki nie udadzą, nie było ich żal wyrzucić.

Taki, na przykład, polar.

Z takich, na przykład, ciuszków, znoszonych przez cała czwórkę Potomków i za małych już na wszystkich, a których nie wyrzuciłam, bo wciąż zapominałam, że powinnam zrobić w dziecięcych szafach porządek oraz kęsim.

Podbudowana dodatkowo myślą o ekologicznym aspekcie wykorzystania nikomu niepotrzebnych szmatek dokonałam pobieżnego przeglądu szuflad Pomponów i zabrałam się do pracy.


Narysowałam szablon, wycięłam kilka koników z kilku różnych przymałych polarowych dresików, sfastrygowałam je, zszyłam, i przystąpiłam do ozdabiania.


Pierwszego konika zaklepał dla siebie natychmiast Pompon Starszy.




Drugiego Potomek Młodszy, który dodatkowo zażyczył sobie konkretnych zdobień...





pasujących mu do temperamentu (no, i ewentualnie do Dnia Świętego Patryka :)).



Trzeciego miał dostać Pompon Młodszy, ale ostatecznie trafił on do mojej Matki w dniu jej imienin,





ale konik dla Pompona Młodszego już się robi,


i nie będzie to moje ostatnie słowo,


gdyż okazało się, że robienie koników jest bardzo odstresowujące, trochę jak tworzenie mandali :).

No i dlatego, że mam jeszcze jednego syna, który już kolor swego konika wybrał, oraz Teściową, która niczego nie wybierała, ale jako osoba kochająca kurzołapki na pewno jakiegoś zechce przygarnąć.

Chociaż może będę między produkowaniem jednego konika a kolejnego czynić krótkie przerwy, gdyż wczoraj właśnie dotarła do mnie paczka pełna Dropsów od Galeryjki Za Miastem

i po prostu nie mogę się powstrzymać, by sobie odrobiny tej alpaki nie wypróbować, zwłaszcza, że to jest pierwsza alpaka w moim życiu.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Aplikacje

No, dobra, wiem, że mnie tu wieki nie było, ale to nie znaczy, że przez te wieki zamarłam w bezruchu.

Przeciwnie, robota mi w rękach kipiała, o, tak:


co w zwolnionym tempie daje następujący obrazek mojego kącika robótkowego, w którym się zazwyczaj kulę:


Co więcej, większość prac z tego kącika, na zdjęciu znajdujących się w fazie embrionalnej, zostało ukończonych, i nawet zostanie tu przedstawionych, chociaż umówmy się, że prezentację ozdobnych jajek wielkanocnych zrobię w stosowniejszej porze.

Dziś będzie jednak o czymś, czego w powyżej zamieszczonym bajzlu nie ma.

Jakiś czas temu moja Matka nabyła dla mnie bluzko-koszulę w stylu boho.

O tym, że styl boho w ogóle istnieje, i że ma jakąś nazwę jako osoba obojętna na modę jak mało kto, dowiedziałam się z miesiąc temu.

Że go lubię, a nawet stosuję, też się nie bez zaskoczenia wtedy właśnie dowiedziałam.

Styl boho jest nieco hippisowski, tu się leje, tam zwisa, ówdzie powiewa, tu ma falbankę, tam haft ludowy, gdzieś tam - szydełkową wstawkę, obfituje w łaty, frędzle, dzwoneczki, guziki i  kolorki, i ogólnie jest bardzo swobodny, obszerny, etniczny, fantazyjny i na wiele pozwalający.


Źródło
W każdym razie koszulobluzka bardzo mi się spodobała, w dodatku odkryłam, że mam do niej idealną spódnicę.

Z dziurą.

Planowałam zakryć czymś tę dziurę od jakiegoś czasu, ale dotąd nie miałam motywacji, którą właśnie zyskałam, więc, nie kombinując zbyt długo, złapałam za szydełko i już godzinę później było po dziurze.


A jak zaczęłam, to się rozszumiałam jak wierzba płacząca, co jest dla mnie zresztą typowe, i migusiem powstały kolejne kwiatuszki:



zaś "zaaplikowana" spódnica przyjęła następujący wygląd:


Na modelce wygląda (mniej więcej i pod stosownym kątem ;)) tak:



Ja zaś przy okazji przypomniałam sobie, że mam w czeluściach szafy jeszcze jedną rzecz nadającą się do upstrzenia aplikacjami, w związku z czym nie powiedziałam w temacie ostatniego słowa.