niedziela, 31 grudnia 2017

Cztery kocyki dla czterech chłopczyków - kocyk temperaturowy, jesień

Tak sobie pomyślałam, że na kolejny, ostatni kocyk nie powinnam pozwolić czekać moim Kochanym, Nielicznym (a wręcz Jedynemu) Czytelnikom przez kolejne pięć miesięcy, zwłaszcza, że ten jest już gotowy.

Kocyk Jesienny.

Ostatni.


Kolorystycznie wyszedł bardzo dopasowany do pory roku, której patronuje, ale też dość zróżnicowany, ponieważ jesień rozpoczęła się wrześniowym uderzeniem ciepła,


a skończyła grudniowymi przymrozkami,


więc kocyk ma w sobie i najciemniejsze (najcieplejsze) czerwienie z brązem, i najjaśniejsze (najzimniejsze) bledziutkie zielenie. Z cała paletą rudości i żółtości pośrodku.


Bordiurkę ma tradycyjną, więcej niż skromną, tak, żeby się nie różnił od trzech pozostałych.


I tak, z ostatnią pętelką bordiury, dotarłam do końca Wyzwania Kocykowego na rok 2017.

Oto są, wszystkie cztery.


Cztery temperaturowe kocyki dla czterech chłopców na cztery pory roku. Pamiętnik pogodowy roku 2017. Nigdy już nie będę mogła powiedzieć "Ach, tamto lato było koszmarne i zimne, a w tamtą zimę w ogóle nie było śniegu!" :).

Chociaż jednak jestem zadowolona, że spróbowałam (a jeszcze bardziej, że mi się udało :)) nie ukrywam, że odczuwam ulgę, że nie muszę już tak precyzyjnie odnotowywać pogody o określonej godzinie (ale ciągle sprawdzam, pewnie odwyknę za parę miesięcy, ale na razie wyuczony odruch trzyma się mocno) i pilnować się, żeby na pewno wykonać te obowiązkowe dwa rządki dziennie, bo jak nie wykonam, to mi się nawarstwi.

Teraz zamierzam oddawać się, zaczynać, porzucać i wracać do robótek nieregularnie, jak mi się będzie chciało i zgodnie z tym, co mi w duszy gra.


I z życzeniami, by tak samo wyglądał Wasz robótkowy rok 2018, radosny, obfity w pomysły i barwny, kończę mój ostatni post w roku 2017.

Szczęśliwego Nowego Roku wszystkim!

piątek, 29 grudnia 2017

Mitenki

Zapowiadany post o sznurku miał być i będzie, ale ociupinę później, bo na razie mamy zimę oraz mnóstwo (no, co najmniej kilka) zaległości zimowo-odzieżowo-jakichśtam, a także nie zaległości, tylko aktualności.

Jak na przykład mitenki.

Mitenki są moim aktualnym szmerglem, a zaczęło się niewinnie, od prośby wyrażonej przez moje przed-najmłodsze dziecko, które zapragnęło "rękawiczek, ale żeby bez paluszków, mamusiu".

Cudownie. Rękawiczki bez paluszków to jest coś, co kocham robić, bo robienie paluszków jest udręką. Dziecko wybrało kolorystykę, wyraziło opinię w temacie aplikacji, i wkrótce potem mogło dumnie obnosić na dłoniach to:


To oczywiście wystarczyło, aby swoje mitenki zapragnęło posiadać Dziecko Najmłodsze (oraz pół przedszkola, ale to nieistotny szczegół).

Czemu nie, dziecko mówi, dziecko ma.


Starsze Dzieciątka na szczęście nie są jeszcze na tyle Poważne, Hormonalnie Buzujące i Nastoletnie, żeby się nie dołączyć do "maaamo, ja też chcęęęę!".



I ponieważ więcej dzieci nie posiadam na tym mogłaby się zakończyć moja mitenkowa przygoda.

Mogłaby, ale się nie zakończyła.

Po pierwsze dlatego, że dostałam kilka zamówień, które po zrealizowaniu (i otrzymaniu zgody Nowych Właścicielek) też tu pokażę.

A po drugie, i przede wszystkim, dlatego, że jeszcze żaden mój szmergiel nie skończył się po wydzierganiu/ uszyciu/ wyszyciu/ i tak dalej głupich czterech egzemplarzy.

Co się, mam nadzieję, udowodni na piśmie i w obrazie.

sobota, 16 grudnia 2017

Koszyczki

Jako świeża użytkowniczka Instagrama (Instagram zresztą to ZUO, miejsce pełne pokus i różnych różności, na które niewinny człowiek by się nigdzie nie natknął, oraz małych firemek założonych przez natchnionych wizjonerów oraz wizjonerki, kochających to co robią i umiejętnie kuszących niewyżytych rękodzielników, takich jak niżej podpisana na przykład) spędzałam tam na początku tego roku sporo czasu i  one musiały mi się po prostu rzucić w oczy.

Rzeczy robione z tzw. włóczki T-shirtowej, czyli grubego włókna (a raczej pasków) pochodzących z recyclingowanej odzieży bawełnianej.

Były to głównie dywaniki i koszyczki, a że dywanik (a nawet kilka) już w swym życiu popełniłam postanowiłam spróbować zrobić koszyczek.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam - wykonałam na wielkanocny (tak, to jeden z tuzina Bardzo Zaległych Postów o Bardzo Zaległych Pracach, które powinnam pokazywać tak z miesiąc codziennie, aby wygrzebać się z zaległości) prezent zestaw dwóch koszyczków dla mojej Teściowej, która trzy czwarte roku spędza na Mazurach w małej chatynce, którą to chatynkę przyozdabia namiętnie rękodziełem i rzeczami wygrzebanymi na targach staroci.




Uznałam, że moje koszyczki będą do jej kolekcji całkiem dobrze pasować, a w dodatku są praktyczne i mogą służyć do czegoś więcej niż zbieranie kurzu.




Robienie koszyczków spodobało mi się na tyle, by machnąć jeszcze zestaw dwóch kolejnych, dla mojej mamy.





Która co prawda nie ma chatynki na Mazurach, ale dzieli z moją Teściową namiętność do rękodzielnych drobiazgów i targów staroci oraz wszelkiego rodzaju bibelotów.




Tak się przy okazji złożyło, że w okolicy Wielkanocy właśnie napisała do mnie Czytelniczka.

Miła Czytelniczka pisała, że obie z Córką czytują mojego bloga macierzystego i z przyjemnością oglądają bloga robótkowego (zapewne one własnie robią mi całą ilość wejść :)), Córka wychodzi za mąż w sierpniu i Czytelniczka wymyśliła, że zamówi u mnie coś. Cokolwiek. Jej Córka zawsze wyrażała opinię, że chętnie przygarnęłaby coś wykonanego moją ręką i Mama postanowiła zrobić jej taką niespodziankę.

Mail był wzruszający z wielu powodów, przejęłam się szalenie, jednakże ilość informacji zawierał skąpą. Czytelniczka po prostu ucieszyła się, że jestem skłonna coś dla Jej Córki wykonać i było jej najzupełniej obojętne, co. Ja zaś natychmiast ujrzałam oczyma duszy wspomnianą Córkę dogłębnie rozczarowaną tym nie-wiadomo-czym, bo przecież ja zupełnie nie wiem, co to nie-wiadomo-co mogłoby być!

Ponieważ jednak byłam na etapie dziergania koszyczków pomyślałam, że koszyczki to nie byłby zły pomysł ze wspomnianych wyżej powodów. Praktyczne są, a jak się nie spodobają można je komuś oddać i ten ktoś może ich używać, a nie rzucić w kąt jako totalny niepotrzebnik.

Koszyczki zrobiłam trzy, mieściły się w sobie jak matrioszki, Czytelniczce przypadły do gustu, przed wysłaniem ich w drogę obfotografowałam je, po czym mój Drogi Mąż błyskotliwie zaktualizował mi telefon, co zaskutkowało pożarciem wszystkich zdjęć, i jedyna fotka, jaka mi się ostała jest blada i niedoświetlona.


Zapewniam, że koszyczki wyglądały lepiej w realu. Dorzuciłam do nich serduszka (tak, moja natura Producentki Niepotrzebników jest silniejsza niż wszelki rozsądek),


(nawiasem mówiąc zdjęcia serduszek też zostały pochłonięte przez Wraży Telefon, to jedno, które się ostało szczęśliwie wrzuciłam na Instagrama), wysłałam i z drżeniem serca czekałam na werdykt.

Po pewnym czasie otrzymałam od Panny Młodej przemiłego maila z podziękowaniami i zdjęciami (autorami których jest firma WDuecie), na których widnieje także mój koszyczek (ten największy), który na ślubie służył do zbierania listów i telegramów z życzeniami.

Jako, że uzyskałam zgodę na ich publikację, z przyjemnością je tu prezentuję:




Było mi niezwykle miło uczestniczyć w tak pięknym dniu, choćby tylko bardzo per procura :).



A jeśli chodzi o dzierganie grubaśności to następnie przyszła kolej na SZNUREK.

O czym wkrótce.

piątek, 1 grudnia 2017

Słoniki - breloczki

Słoniki wyewoluowały mi w breloczki dość szybko, bo lubię co prawda robić "niepotrzebniki", ale praktyczna strona mojej natury zaczyna się przeciw temu buntować raczej prędzej niż później i kombinować, jak przerobić "niepotrzebnik" na coś, co będzie miało chociaż pozory potrzebności.

W przypadku turkusowego słonika problem rozwiązał się niejako sam, słonik został bowiem zamówiony na prezent, jako zawieszka do torby właśnie.

Turkusowy być nie musiał, mógł być taki, jakiego sobie wydumam, padło akurat na turkus,



który został umajony koralikami i zawieszkami turkusowo-zielonymi,


przyszyty do karabińczyka i powędrował w świat, prosto w ręce nowej właścicielki.


Z drugim breloczkiem było trudniej, ponieważ według zamówienia miał być miętowy z ozdobami w odcieniach pudrowego różu. O ile ozdób w kolorach różu (mniej lub bardziej pudrowego) mam w domu skolko ugodno, o tyle myśl o miętowym kolorze materiału na słonika wprawiła mnie w niejaki popłoch, albowiem - jak wiadomo Szanownym Czytelnikom - słonie (i misie) powstają z już nie używanych polarowych ubranek moich dzieci (a także z szalików, ofiarowywanych mi przez Znajomych, Przyjaciół, a zdarza się, że i przez Rozkochanych Czytelników też), w związku z czym w kwestii wyboru kolorów jestem nieco ograniczona.

Nie poddałam się jednak, zagłębiłam w czeluście szafy i przygotowałam wybór tkanin, z których najjaśniej turkusowa uznana została za prawie-wystarczająco-miętową, i słonik miał szanse powstać.


NIEMAL miętowy z NIEMAL pudrowo-różowymi detalami (tak, wiem, te pomponiki, których użyłam pierwszy raz nie są pudrowe w najmniejszym stopniu, ale nie mogłam im się oprzeć).


Słoń został przyozdobiony pastelowym klejnotem na czole


i zaakceptowany przez nową Właścicielkę ku mej uldze, bo obawiałam się trochę, że jednak jest nieco zbyt intensywny kolorystycznie.



Kolejne słonie (a także kotki i jeden reniferek) się robią.

Stay tuned :D!