niedziela, 16 marca 2014

Happy St. Patrick's Day!

Poświęcając większość tej reszteczki wolnego czasu, którą dysponuje, na produkcję rzeczy dużych rozmiarem i bardzo praco- (oraz czaso-) chłonnych, czasem dla rozrywki i odpoczynku robię drobiażdżki. Drobiażdżki mało pracochłonne, czasem niepotrzebne, coś w rodzaju wprawek, które mnie bawią.

A czasem udaje mi się zrobić drobiażdżki okolicznościowe.

Wzór na "muffin granny square" (czyli kwadrat, który, przy odpowiednim doborze kolorów, przypomina muffinkę) znalazłam wieki temu nie pamiętam gdzie, na jakimś amerykańskim blogu. Autorka (ktora pozwoliła wielkodusznie swój wzór upowszechniać i używać) zmodyfikowała go tak, że wyglądał jak złożony z czterech serduszek, i zasugerowała, że można zrobić z niego "st. valentine's granny square", ale mi te cztery serduszka natychmiast skojarzyły się z czterolistną koniczynką.

Koniczynka zaś skojarzyła jej się z Irlandią, a Irlandia - ze świętym Patrykiem, którego dzień, tak się składa, przypada jutro.

W związku z czym z okazji Dnia Świętego Patryka moje kubeczki otrzymały całkiem nowe (a w zasadzie - pierwsze w życiu) ubranka :).

Ubranka rozpięte prezentują się tak:



a zapięte na modelach - tak:




i teraz trzeba tylko znaleźć jakiś zielony trunek, wlać go do kubeczków i wznieść toast na powodzenie Irlandii na wszelkich polach :).


A w ramach wprawki w robieniu koniczynek wyściboliłam jeszcze breloczek do klucza do swojego miejsca pracy:




i czuję się doprawdy w pełni przygotowana do świętowania :).

środa, 12 marca 2014

Wiosenny szal w kolorach przedwiośnia

W ostatniej na baaaaardzo długo (chlip, chlip) przesyłce, zawierającej włóczki przyszło do Domu w Dziczy to:


Surowa bawełna, nieczesana, pięknie pachnąca, miła w dotyku. Chodziłam wokół całego tego dobra jak pies koło sadła, macałam, głaskałam, wąchałam i odczuwałam dwie rozbieżne emocje - jedną, by natychmiast, już, zaraz zacząć tę bawełnę przerabiać na cokolwiek, i drugą - silne przeświadczenie, że właśnie nie może być to "cokolwiek", tylko "coś", coś w miarę możliwości ładnego, nadającego się do dotykania i najlepiej użytkowego.

Po trzech dniach wąchania włóczki doznałam wspomnienia.

Dawno, dawno, dawno temu... no, przed pierwszą wojną światowa to nie, ale przed narodzinami Pomponów na pewno, wraz z Rodziną w czasie wakacji włóczyłam się po zamkach Warmii i Mazur (zwiedzanie zamków jest szmerglem, który dzielę z Panem Małżonkiem, co wspaniale ułatwia opracowywanie wakacyjnych planów). Zamki były super, a każdy miał w swych podwojach galerię rekodzieła, w których to galeriach można było nabyć ręcznie plecioną ze sznurka biżuterię, gliniane naczynia, lnianą odzież i inne cuda, na które przeważnie nie było mnie stać, ale oglądanie na szczęście było darmowe.

W jednej z zamkowych galerii wisiał cały rząd... czegoś. Co to było trudno orzec, nie szaliki, nie wisiorki, nie naszyjniki, tylko coś pomiędzy - dłuuugie cosie robione na szydełku, zdobne w szydełkowe kwiatki i wrabiane koraliki, które powinno się nosić kilkakrotnie zamotane na szyi, bowiem nie zamotane sięgałyby, a przykład, kolan. Zawieszone w pęczkach wyglądało to bajecznie, co prawda powalało ceną, ale co tam, akurat w czasie tamtych wakacji niczego sobie nie kupiłam, więc postanowiłam zaszaleć i już, już wyciągałam rękę, by jeden z wisiorko-szalików ściągnąć ze stojaka (niepomna, że właściwie nie noszę takich rzeczy ;)), gdy nagle ręka zawisła mi w powietrzu w połowie drogi, a w głowie urodziła się zdumiona myśl: "Co ja właściwie robię? Zwariowałam, czy co? Czemu chcę to kupić? Przecież mogę sobie sama takie zrobić!".

Jak pomyślałam, tak i zapomniałam ;) na cale cztery lata, a przypomniałam sobie, wąchając nieczesaną bawełnę.

Zawieszki sięgającej kolan w kwiatki i z koralami co prawda, świadoma faktu, że bym jej nie nosiła, nie zrobiłam (ale jak już będę miała swój sklepik to będę robić! bo wtedy będę miała usprawiedliwienie dla swych chęci, by produkować te wszystkie rzeczy, których nie robię wyłacznie powodowana myślą, że mi samej/ mojej rodzinie/ moim dzieciom na nic się one nie przydadzą ;D), wykonałam coś szalikopodobnego, w sam raz na przedwiośnie, które coraz bardziej przypomina wiosnę.








A ponieważ gama kolorystyczna pasuje do kolorowego wyzwania na Art-Piaskownicy (co lepiej będzie widać jutro, jak już zrobię lepsze zdjęcia, w dziennym świetle, i wstawię je w miejsce tych żółtawych :)) z nieśmiałością debiutantki postanowiłam się zgłosić.



PS! PS! PS!

Wszystkich, którzy wygrali candy/ mieli obiecane broszki/ cokolwiek zamówili i teraz czekają w poczuciu, ze brutalnie nabito ich w butelkę, najserdeczniej przepraszam. Po czterech tygodniach walki z ospą nastąpił bowiem w Domu w Dziczy tydzień walki z zapaleniem gardła i przeziębieniami, które mnie uziemiły na, excusez, zadupiu na kolejny tydzień. Gdy zaś wyrwałam się na wolność okazało się, że jest to wolność nader dyskusyjna, ponieważ po pięciu tygodniach mojej nieobecności zastała w pracy bałagan i napiętrzone problemy do rozwiązania, którym nadal daję bohaterski odpór. Pocztę jednakże widuję wyłącznie z okien autobusu w drodze z/do pracy oraz do szkoły po kolejne dzieci.

Wszystkie zaległe dary zostaną wyekspediowane w drogę w poniedziałek, do produkcji zamówień przystąpię w weekend.

I raz jeszcze przepraszam.

środa, 5 marca 2014

W stylu etno (chyba?...)

Matka Pana Małżonka nawiedzając jakieś dwa tygodnie temu Dom w Dziczy złożyła u mnie zamówienie - w typowym dla siebie stylu: "jakąś serwetkę, taką, wiesz, w stylu wiejskiej chaty, albo może ptaszki? cokolwiek, co ci do głowy przyjdzie, i co będzie łatwiejsze!" - na prezent urodzinowy dwóch swoich Koleżanek, i to nawet płacić chciała żywą gotówką.

W związku z którą to propozycją własną Teściowę, której zdarzało się na ten przykład niby przez przypadek opłacić rachunki a to za prąd, a to za gaz Domu w Dziczy, i która przyjeżdża zawsze obładowana jedzeniem, słoikami, zapasami oraz słodyczami dla dzieci niby święty Mikołaj, po prostu wyśmiałam, kazałam sie w czółko popukać i oznajmiłam, że zrobię, co trzeba, w zamian za reklamę :).

Po czym usiadłam i zrobiłam, z bardzo cienkiej włóczki, szydełkiem nr 2.

Zdecydowałam się na dwie girlandy (no, girlandki, po trzy ptaszki każda) Feniksów,


jedna girlandka - Feniksów blond,


a druga - Feniksów brunetów,


zaś do każdego zestawu Feniksów dodała serwetkę w stosownej kolorystyce.



 Teraz mam nadzieję, że moje wytwory będą pasować do wiejskiej chaty.


No, i że spodobają się także Teściowej, bo na razie ich jeszcze nie widziała...