czwartek, 17 września 2015

Na powitanie jesieni

Żołędzie pojawiły się po raz pierwszy (a w każdym razie ja je po raz pierwszy ujrzałam) na blogu Piegowatej  i oczywiście natychmiast po ich ujrzeniu obiecałam sobie, że je kiedyś zrobię.

Po czym nie zrobiłam.

Co roku, gdy nadchodziła jesień, obiecywałam sobie, że je zrobię. Obserwowalam, jak robili je inni. Podziwiałam wyniki konkursu na najbardziej żołędziowe żołędzie. I nadal nie robiłam.

Aż wreszcie w tym roku zrobiłam.
 

Trudno powiedzieć, czemu, może nadszedł ich czas, może (a nawet na pewno) robiłam ostatnio tylko duże rzeczy i łaknęłam wykonania drobiażdżków, a może pomogło to, że odkryłam rosnący nieopodal mieszkania własnej Matki piękny dąb czerwony, którego czapeczki żołędziowe są większe, bardziej płaskie i o wiele bardziej poręczne niż te zwykłego, pospolitego dębu szypułkowego (którego liść widać na zdjęciu, noale, nie czepiajmy się szczegółów).


Oczywiście na jednym żołędziu się nie skończyło (czego się chyba zresztą nikt nie spodziewał), bo robi się je naprawdę szybko, przyjemnie i baaaardzo odstresowująco.


A gdy miałam już wszystkie (chociaż tak naprawdę nigdy nie ma się wszystkich ;))...


... zrobiłam z nich girlandę, którą zaniósł do szkoły Potomek Młodszy, i która zdobi teraz jesiennie jego klasę szkolną.




piątek, 4 września 2015

Aplikacje w kolorze

 Na wstępie muszę poczynić wstydliwe wyznanie, że dusza moja i poczucie estetyki cierpią na intensywne rozdwojenie jaźni.

Pierwsza połowa wspomnianego poczucia estetyki podziwia styl vintage, skandynawski, surowy, te wszystkie stylowe szarości, niedotarte błękity i biele, czasem przełamane dyskretną pastelą, te ascetyczne wnętrza z kilkoma wysmakowanymi detalami, surowym drewnem i płótnem oraz pasującą do tego odzież, prostą, nieudziwnioną, stonowaną kolorystycznie i ze szlachetnych materiałów.

Druga połowa zaś uwielbia meksykańsko-orientalna feerie barw, te wszystkie soczyste amaranty, czerwienie i turkusy, hippisowskie bogactwo, frędzelki, dzwoneczki, pokoje zarzucone poduszkami we wściekłych kolorach, oranżowe ściany, zasłony w pasy w palecie barw łowickich, lampy z abażurami zdobionymi kryształkami, kocha migotanie, dzwonienie i powiewanie.

I gdybym miała duuuży dom to na pewno znalazłby się w nim przynajmniej jeden pokój w stylu mauretańsko-meksykańsko-hiszpańsko-łowickim, oraz przynajmniej jeden - surowy i stylowo elegancki.

A że nie mam, nadrabiam odzieżą.

I czasem jest delikatnie, nienachalnie i pastelowo.

A czasem - wręcz przeciwnie :).


Miałam ci ja w szafie bluzę. Płócienną, czarną, z kapturem oraz nie wiadomo skąd ją miałam, podejrzewam, że dostałam od Siostry albo od Teściowej i nigdy w życiu nie włożyłam na siebie, gdyż nie naszam czerni w zasadzie wcale. Jednocześnie jednak za każdym razem, gdy robiłam czystki w szafach żal mi ją było wyrzucić, bo to, wiecie Państwo, ładna (w każdym razie mnie się podobała), dość obszerna, no i z płótna, a ja kocham płótno...

I tak sobie biedula wisiała w tej szafie, wisiała, aż się wreszcie dowisiała.

Powodowana niepohamowanym zapałem po wykonaniu kremowych aplikacji na spódnicę przypomniałam sobie i o bluzie.

Od razu jednak wiedziałam, że kremowe i dyskretne to te bluzowe aplikacje nie będą, o, nie.


Radośnie i nie dając się pohamować niczym (na przykład dobrym smakiem, poczuciem elegancji i innymi takimi ;)) produkowałam kwiatki i naszywałam, produkowałam i naszywałam z przodu...



... i z tyłu...



... aż wreszcie osiągnęłam coś w rodzaju psychopatycznej, wielokolorowej, pasującej do tego mauretańsko-meksykańsko-łowickiego pokoju, którego nie posiadam, łączki.



Ale przynajmniej wreszcie ją na sobie noszę, zamiast pozwalać jej się smutno i bezproduktywnie ukrywać we własnej szafie :).