piątek, 30 grudnia 2016

Poświątecznie, dwa

Pierwszy konik wraz z bombkami niebieskimi poszedł w ręce mojej siostry.

Drugi miał pójść (i poszedł w samą Wigilię) w ręce teściowej.

Ponieważ nieco wcześniej niż w ogóle zasiadłam do ścibolenia koników wymyśliłam inne bombki,


nie kolorowe, jak zwykle, ale z naszytą na jednolitym tle aplikacją przypominającą (w zamiarach :)) płatek śniegu


konik - jak kombinowałam - powinien być do tych bombek dostosowany stylistycznie.

W efekcie wyszedł konik prawie-że-skandynawski.


Prawie-że-skandynawski konik - no, mnie się przynajmniej kojarzy konikiem z Dalarna,

Źródło
które to koniki z Dalarna też kiedyś zamierzam wykonać, nie z drewna, rzecz jasna. I nie wiem, kiedy. Ale kiedyś - a więc wracając do ad remu, prawie-że skandynawski konik otrzymał śnieżny wystrój,



kryształki w charakterze ozdóbek


oraz srebrne dzwoneczki przy ogonie


i wygląda naprawdę lepiej, niż na tych pospiesznie robionych w złym świetle zdjęciach.

A także się spodobał.

Chyba :).

środa, 28 grudnia 2016

Poświątecznie, raz

To był najbardziej bezproduktywny twórczo okres przedświąteczny EVER. No, raz mi się juz tak zdarzyło, że nie mialam w rękach ani drutów, ani szydełka, ani w ogóle niczego, nawet żadnego z moich blogów nie pisałam, no, ale zajęta byłam rodzeniem moich najmłodszych dzieci, więc trudno mi nazwać tamten rok bezproduktywnym twórczo ;).

Ten taki był. Ledwo zaopatrzyłam się w szeroki wybór rozmiarów styropianowych bombek w ilościach hurtowych, ledwo splątałam pierwszą, najmniejszą z (planowanej) kolekcji, życie osobiste zrobiło mi gruch! i łubudu!, rodzona matka wylądowała w szpitalu, a ja ujrzałam się biegającą miedzy szpitalem, przedszkolem, szkołą oraz domem, a potem, gdy zwolnienie mi się skończyło - między szpitalem, przedszkolem, domem, szkołą i pracą zawodową, i gdy nadchodził wieczór musiałabym się dłuższą chwile zastanowić, gdyby ktoś mnie spytał o imię.

W efekcie dwa dni przed Wigilia miałam zrobione sześć bombek,


co prawda we wszystkich dostępnych (mi, bo w sklepach to i inne widywałam) rozmiarach,


od małej

 po dużą


przez przeciętnych rozmiarów




ale tylko sześć.

A w głowie rozpychała mi się myśl, że dwie osoby rok temu zamówiły u mnie na Gwiazdkę konika (którego, jak sądziłam miesiąc wcześniej, zdążę zrobić na tak zwanym luzaku, miesiąc czasu, phi!) i nie ma opcji, by go nie dostały.

Wskutek czego wigilijny ranek powitałam z niepolukrowanymi piernikami, byle jak ozdobioną struclą, ogólnym bajzlem, nie umytymi oknami oraz przykurczem w palcach od szycia i mroczkami przed oczami od ślepienia po nocy, ale oba koniki były gotowe.

Pozostało je (i bombki) sfocić, a czyniłam to w przerwie między lepieniem pierogów a dopakowywaniem prezentów, w nader kiepskim świetle i drżącą ręką, więc zdjęcia są bardzo, ale to bardzo byle jakie, ziarniste i źle doświetlone, no, ale jakieś tam są.

Konik mojej siostry:


Miał być czerwony, i jest, kolory dodatkowe wybrałam sama, mgliście mi się bowiem majaczyło, że ma ona niebieskie dodatki w kuchni. A może i wszędzie indziej też.



(te koraliki przy grzywie to główni winowajcy mojego przykurczu, tak na marginesie)


Do kompletu z konikiem dorobiłam jeszcze trzy bombki w tym samym zestawie kolorystycznym.


Bombeczki w zasadzie, bo to są te trzy najmniejsze rozmiary.

I pozostało mi żywić nadzieję (na szczęście krótko), że się co do kolorystyki nie pomyliłam :).


niedziela, 13 listopada 2016

Zaległości, zaległości

Różne miałam plany związane z tym blogiem, mniej i bardziej ambitne.

Do najambitniejszych należał ten, by mi blog tak sobie i po prostu nie zszedł śmiercią cichą i przez nikogo nie zauważoną (i żadną inną zresztą też nie), ale by, może, bo ja wiem, jakichś nowych czytelników zyskał?

Rzecz jasna, nie wyszło. Cholernie nie wyszło.

Okazało się, że nie należę do tych godnych podziwu kobiet, które wszystko potrafią i pokazują to "wszystko" na swoich blogach, pełnych wysmakowanych wnętrz, takiegoż rękodzieła oraz kwitnącego życia rodzinnego.

Co do mnie, wygląda na to, że potrafię robić dwie rzeczy - zajmować się swoją rodziną i pracować zawodowo (oba nie najlepiej), albo zajmować się swoją rodziną i blogować (też raczej średnio), prawdopodobnie także zajmować się pracą zawodową i blogować. Ale zajmować się rodziną, blogować i pracować zawodowo - już nie, i z tego miejsca pragnę złożyć serdeczne gratulacje tym Paniom, które to potrafią.

Oczywiście w obliczu powyższego kolejna próba wskrzeszenia bloga (którego i tak czytało mało osób, więc straty dla ludzkości nie byłoby żadnej, gdyby ten się rozmył w wirtualnej nieskończoności) jest bezsensowna, noale. Do trzech (czy iluśtam) razy sztuka. Zwłaszcza, że mam trochę zaległości, gdy je już wszystkie zaprezentuję blog będzie mógł sobie ponownie obumrzeć, bo w związku z życiem, które mnie zdecydowanie przegoniło obecnie dziergam wyłącznie rzeczy duże, obszerne i/lub długie, takie, które robi się długo, za to można po kawałeczku, no i można je w dowolnej chwili porzucić.

Na pierwszy ogień odrabianych zaległości idzie konik.

Koniki na Kłębowisku ujrzała moja Koleżanka i zapragnęła jednego dla swojej córeczki. Na roczek.

Było to, co nikogo nie powinno dziwić, półtora roku temu.

Mała jubilatka skończyła dwa lata i kawałek, gdy ocknęłam się i uznałam, że to wstyd i kompletny brak klasy, po czym natychmiast przystąpiłam do produkcji konika.

Żółtego, zgodnie z zamówieniem,


mając nadzieję, że kolor nadal obowiązuje, bo w międzyczasie wszystko mogło się zmienić, od upodobań Jubilatki począwszy, na kolorze ścian w Jej pokoju skończywszy.


Jedynie kolor był zamówiony, poza nim Koleżanka zostawiła mi wolną rękę, od dekoracji począwszy


na detalach skończywszy


Konik się dziergał i szył


a ja sobie myślałam, że taki konik to nie jest wystarczająca rekompensata za wszystkie te miesiące oczekiwania.

A ponieważ byłam akurat na etapie produkowania misiów w ilościach hurtowych dorzuciłam do tego hurtu jeszcze jednego.


Żółtego, a jakże.


Detalami pasującego do konika.



Taka właśnie optymistyczna kolorystycznie parka poleciała prosto w ręce nowej Właścicielki


i z tego, co wiem, konik wisi sobie w pokoiku, a miś powędrował dalej, do innej Właścicielki, która zapłonęła ku niemu nieodpartym afektem.

Pozostałe zaległości na blogu wkrótce.

Chyba.

Może.

Niewykluczone, że.

Kiedyś tam.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Misie ostatnie, ale niezupełnie

Ostatnie misie nie są ostatnimi, zwłaszcza, że jak wspominałam, misie sobie w tak zwanym międzyczasie spokojniutko ewoluowały (w też misie, ale trochę inaczej) i, co więcej, nadal ewoluują, tak więc w misiowym temacie zdecydowanie nie jest to moje ostatnie słowo.

Przedostatnie też nie, ale już bardziej.

W ramach prawie przedostatniego słowa - miś dwukolorowy.

En face jest misiem różowym,

a od tyłu - niebieskim,


a po całości ozdobiony jest gwiazdkami



tak, że gdyby nie był on niebiesko-różowy, ale niebiesko-czerwony mógłby robić wrażenie Misia Amerykańskiego, ale ponieważ nie posiadam w swych zbiorach czerwonego polaru cóż, biedak musi pozostać bezpaństwowcem.

Ostatni - chwilowo - miś też jest bezpaństwowcem. Pasiastym.



i właśnie sobie uświadomiłam, że jednak jakiś z moich misiów - a konkretnie właśnie ten - ma na tyłeczku kwiatki.


Wszystkie ostatnio prezentowane misie znajdują się już w kochających - miejmy nadzieję - objęciach Właścicielek, bo gdyby się nie znajdowały to bym ich tu nie pokazywała (tak, jestem niezmiennie przesądna i boję się, że pokazując cokolwiek zanim trafi to w ręce nowych Właścicieli ryzykuje jakąś katastrofę w rodzaju zaginięcia przesyłki), ja zaś zajmuję się...

... już niedługo pokażę, czym :).

środa, 24 sierpnia 2016

Misie w krzach

Misie w krzach to w sumie całkiem normalna rzecz jest :). Więc nie bedziemy się ekscytować, tylko od razu przejdziemy do ad remu.

Pierwszy miś w krzach jest przyodziany w zielenie z elementami lokalnej flory


i przywołuje intensywne skojarzenia z Irlandią i Dniem Świętego Patryka, przynajmniej w moim domu oraz wśród tych nielicznych osób z mego otoczenia, które misia widziały w tak zwanym realu.


Jest to efekt nie zamierzony, ale w sumie bardzo korzystny, bo zawsze można misia wraz z ubrankami na kubeczki i koniczynkami dołączyć do Kolekcji Rzeczy Robionych Na Dzień Świętego Patryka, gdyby taka miała kiedykolwiek powstać, rzecz jasna :).


Kolejny miś nie jest przypisany do żadnego konkretnego narodu ani do żadnego święta, chociaż też występuje w krzach :).


No, może nie tyle w krzach, co w kwieciu.


Gdyby miał na tyłeczku kwiatka mógłby uchodzić za misia hippisowskiego, ale nie ma.


Żaden zresztą nie ma i, szczerze mówiąc, właśnie zaczęłam się zastanawiać, czemu. Oraz podjęłam decyzję, że COŚ TRZEBA Z TYM ZROBIĆ - ale to chwilowo nie teraz.

Może później. Może po - jurzejszej, jak mniemam - prezentacji ostatniej porcji misiów.

Ostatniej jak na razie, bowiem oto, w czasie robienia, mimochodem, niechcący, choć rzec, że nieoczekiwanie byłoby nadużyciem, MISIE WYEWOLUOWAŁY.

Ale w co... o tym na razie ani słowa :)...

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Misie jak cukierki :)

Jako, że - o czym wspominałam ostatnio - świadoma byłam faktu, że kolejne kilka misiów, które wyprodukuje moja zwyrodniała wyobraźnia nie tylko ma już potencjalne Właścicielki, ale że w dodatku Właścicielki te nie zgłaszały żadnych zapotrzebowań na konkretne kolory i wzory i godziły się, żebym dała upust swej fantazji (możliwe, że to dlatego, iż uprzedzone zostały o fakcie szycia przez Aristkie - znaczy się, przeze mnie :D - misiów z pozostałości po dziecięcej odzieży, co jednak możliwości wyboru silnie ogranicza), popuściłam owej Fantazji cugli i pozwolilam jej szaleć jak pożar buszu.
Pierwsze, co z siebie wyrzuciła to Misie Jak Cukierki, Misie-Dziewczynki, pastelowe kolorystycznie oraz zdobne w kwiatki i inne faramuszki. 




Na pierwszy rzut poszedł dwustronny szaliczek, z którego jednej strony uszyłam misia, 



zaś drugiej, zdobnej w kwiatki, kółeczka i insze wzorki użyłam jako materiału do łatek i ozdób na szaliczku.



Następnie w mojej Szalejącej Wyobraźni urodziły się detale, których miś powyższy był pozbawiony.

A mianowicie - rzęsy i usteczka.


Poza tym Cukierkowe Misie były, rzecz jasna, zdobne w te same szaliczki, łatki i naszywki, co ich mniej różowi krewni :).



No, może poza tym, że i szaliczki, i łatki i naszywki robiły się coraz bardziej ozdobne, bo, tak, MIAŁAM POMYSŁY, 



a poza tym ile można naszywać prostokątnych łat. 



Zaś w przerwach od robienia misiów (chociaż nie od ich wymyślania) realizowałam swoje Dawne Kuchenne Marzenie i wyszywałam obrazek, przewidziany jako pierwszy z trzech do powieszenia na kuchennej ścianie.


Będzie do wglądu, jak tylko go skończę.

A nastpne misie na blogu - już wkrótce.

(I nadal nie będą to OSTATNIE misie!).