czwartek, 17 września 2015

Na powitanie jesieni

Żołędzie pojawiły się po raz pierwszy (a w każdym razie ja je po raz pierwszy ujrzałam) na blogu Piegowatej  i oczywiście natychmiast po ich ujrzeniu obiecałam sobie, że je kiedyś zrobię.

Po czym nie zrobiłam.

Co roku, gdy nadchodziła jesień, obiecywałam sobie, że je zrobię. Obserwowalam, jak robili je inni. Podziwiałam wyniki konkursu na najbardziej żołędziowe żołędzie. I nadal nie robiłam.

Aż wreszcie w tym roku zrobiłam.
 

Trudno powiedzieć, czemu, może nadszedł ich czas, może (a nawet na pewno) robiłam ostatnio tylko duże rzeczy i łaknęłam wykonania drobiażdżków, a może pomogło to, że odkryłam rosnący nieopodal mieszkania własnej Matki piękny dąb czerwony, którego czapeczki żołędziowe są większe, bardziej płaskie i o wiele bardziej poręczne niż te zwykłego, pospolitego dębu szypułkowego (którego liść widać na zdjęciu, noale, nie czepiajmy się szczegółów).


Oczywiście na jednym żołędziu się nie skończyło (czego się chyba zresztą nikt nie spodziewał), bo robi się je naprawdę szybko, przyjemnie i baaaardzo odstresowująco.


A gdy miałam już wszystkie (chociaż tak naprawdę nigdy nie ma się wszystkich ;))...


... zrobiłam z nich girlandę, którą zaniósł do szkoły Potomek Młodszy, i która zdobi teraz jesiennie jego klasę szkolną.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz