Na wstępie muszę poczynić wstydliwe wyznanie, że dusza moja i poczucie estetyki cierpią na intensywne rozdwojenie jaźni.
Pierwsza połowa wspomnianego poczucia estetyki podziwia styl vintage, skandynawski, surowy, te wszystkie stylowe szarości, niedotarte błękity i biele, czasem przełamane dyskretną pastelą, te ascetyczne wnętrza z kilkoma wysmakowanymi detalami, surowym drewnem i płótnem oraz pasującą do tego odzież, prostą, nieudziwnioną, stonowaną kolorystycznie i ze szlachetnych materiałów.
Druga połowa zaś uwielbia meksykańsko-orientalna feerie barw, te wszystkie soczyste amaranty, czerwienie i turkusy, hippisowskie bogactwo, frędzelki, dzwoneczki, pokoje zarzucone poduszkami we wściekłych kolorach, oranżowe ściany, zasłony w pasy w palecie barw łowickich, lampy z abażurami zdobionymi kryształkami, kocha migotanie, dzwonienie i powiewanie.
I gdybym miała duuuży dom to na pewno znalazłby się w nim przynajmniej jeden pokój w stylu mauretańsko-meksykańsko-hiszpańsko-łowickim, oraz przynajmniej jeden - surowy i stylowo elegancki.
A że nie mam, nadrabiam odzieżą.
I czasem jest delikatnie, nienachalnie i pastelowo.
A czasem - wręcz przeciwnie :).
Miałam ci ja w szafie bluzę. Płócienną, czarną, z kapturem oraz nie wiadomo skąd ją miałam, podejrzewam, że dostałam od Siostry albo od Teściowej i nigdy w życiu nie włożyłam na siebie, gdyż nie naszam czerni w zasadzie wcale. Jednocześnie jednak za każdym razem, gdy robiłam czystki w szafach żal mi ją było wyrzucić, bo to, wiecie Państwo, ładna (w każdym razie mnie się podobała), dość obszerna, no i z płótna, a ja kocham płótno...
I tak sobie biedula wisiała w tej szafie, wisiała, aż się wreszcie dowisiała.
Powodowana niepohamowanym zapałem po wykonaniu kremowych aplikacji na spódnicę przypomniałam sobie i o bluzie.
Od razu jednak wiedziałam, że kremowe i dyskretne to te bluzowe aplikacje nie będą, o, nie.
Radośnie i nie dając się pohamować niczym (na przykład dobrym smakiem, poczuciem elegancji i innymi takimi ;)) produkowałam kwiatki i naszywałam, produkowałam i naszywałam z przodu...
... i z tyłu...
... aż wreszcie osiągnęłam coś w rodzaju psychopatycznej, wielokolorowej, pasującej do tego mauretańsko-meksykańsko-łowickiego pokoju, którego nie posiadam, łączki.
Ale przynajmniej wreszcie ją na sobie noszę, zamiast pozwalać jej się smutno i bezproduktywnie ukrywać we własnej szafie :).
Pierwsza połowa wspomnianego poczucia estetyki podziwia styl vintage, skandynawski, surowy, te wszystkie stylowe szarości, niedotarte błękity i biele, czasem przełamane dyskretną pastelą, te ascetyczne wnętrza z kilkoma wysmakowanymi detalami, surowym drewnem i płótnem oraz pasującą do tego odzież, prostą, nieudziwnioną, stonowaną kolorystycznie i ze szlachetnych materiałów.
Druga połowa zaś uwielbia meksykańsko-orientalna feerie barw, te wszystkie soczyste amaranty, czerwienie i turkusy, hippisowskie bogactwo, frędzelki, dzwoneczki, pokoje zarzucone poduszkami we wściekłych kolorach, oranżowe ściany, zasłony w pasy w palecie barw łowickich, lampy z abażurami zdobionymi kryształkami, kocha migotanie, dzwonienie i powiewanie.
I gdybym miała duuuży dom to na pewno znalazłby się w nim przynajmniej jeden pokój w stylu mauretańsko-meksykańsko-hiszpańsko-łowickim, oraz przynajmniej jeden - surowy i stylowo elegancki.
A że nie mam, nadrabiam odzieżą.
I czasem jest delikatnie, nienachalnie i pastelowo.
A czasem - wręcz przeciwnie :).
Miałam ci ja w szafie bluzę. Płócienną, czarną, z kapturem oraz nie wiadomo skąd ją miałam, podejrzewam, że dostałam od Siostry albo od Teściowej i nigdy w życiu nie włożyłam na siebie, gdyż nie naszam czerni w zasadzie wcale. Jednocześnie jednak za każdym razem, gdy robiłam czystki w szafach żal mi ją było wyrzucić, bo to, wiecie Państwo, ładna (w każdym razie mnie się podobała), dość obszerna, no i z płótna, a ja kocham płótno...
I tak sobie biedula wisiała w tej szafie, wisiała, aż się wreszcie dowisiała.
Powodowana niepohamowanym zapałem po wykonaniu kremowych aplikacji na spódnicę przypomniałam sobie i o bluzie.
Od razu jednak wiedziałam, że kremowe i dyskretne to te bluzowe aplikacje nie będą, o, nie.
Radośnie i nie dając się pohamować niczym (na przykład dobrym smakiem, poczuciem elegancji i innymi takimi ;)) produkowałam kwiatki i naszywałam, produkowałam i naszywałam z przodu...
... i z tyłu...
... aż wreszcie osiągnęłam coś w rodzaju psychopatycznej, wielokolorowej, pasującej do tego mauretańsko-meksykańsko-łowickiego pokoju, którego nie posiadam, łączki.
Ale przynajmniej wreszcie ją na sobie noszę, zamiast pozwalać jej się smutno i bezproduktywnie ukrywać we własnej szafie :).
Super super!!! Podoba mi się, bardzo!:)
OdpowiedzUsuńDzięki :). I fajnie się robilo, az sama siebie musiałam hamować w zapale :D.
Usuń